Prowadzę ostatnio bardzo aktywne życie świeżo upieczonej bezrobotnej. I piszę to bez ironii - naprawdę robię ostatnio więcej niż robiłam jako student na prolongacie. Dziś na przykład postanowiłam udać się do Jaworzna, aby podziękować Prezesowi TBS-u za pomoc w uzyskaniu tytułu magistra (czyt. udostępnienie niezbędnych do pracy materiałów).
Do Jaworzna z Sosnowca jedzie 1 (słownie: jeden) autobus komunikacji miejskiej o numerze S (autobus, nie komunikacja) z częstotliwością średnio raz na godzinę oraz jakiś prywatny busik z nieznaną częstotliwością, gdyż nie dba on o zamieszczenie swego rozkładu jazdy w internecie ani na przystanku.
Udałam się więc dziś rano na S-kę o 10:36. Byłam oczywiście kilka minut wcześniej, coby na pewno się nie spóźnić. Tak się jednak złożyło, że S-ka postanowiła nie przyjechać. Specjalnie wybrałam taką porę podróży, żeby nie być tam za późno, ale żeby też nie wychodzić z domku na poranny mróz. Muszę jednak Was poinformować, że po 10 na dworze nadal było -15
°C! Ku rozpaczy moich stóp, postanowiłam dać busowi akademicki kwadrans i dopiero wtedy wrócić z podkulonym ogonem do ciepłego łóżeczka. Wiedziałam, że jak tylko odejdę z przystanku, S-ka albo przewóz podjadą, ale cóż ja mogę poradzić na prawa Murphy'ego?
Już miałam wrócić do domu i napisać notkę pod tytułem Mission Failed, ale przystanęłam jeszcze na chwilkę zamienić dwa zdania z jakąś Babcią, która także chciała się dostać do Jaworzna i opracowywała strategię jechania do Mysłowic i przesiadki w "coś, co może przyjedzie". Ja podziękowałam za takie ekscesy, życzyłam powodzenia i odwróciłam się na pięcie. Wtedy jakiś Pan obok zawołał radośnie: "Jedzie!".
...
Szczerze powiedziawszy poczułam rozczarowanie. Myśl o ciepłej herbatce i zagrzaniu zmarzniętych nóżek była bardzo zachęcająca. Szczególnie, że rano bardzo mi się nie chciało zwlec z łóżka i rozważałam olanie całej tej wyprawy. Pomyślałam jednak, że prędzej czy później trzeba będzie do tego Jaworzna i tak pojechać i nikt mi nie zagwarantuje, że podróż nie będzie jeszcze gorsza, dłuższa i zimniejsza. Dlatego też (skoro już tak dzielnie zebrałam się w sobie, żeby wyjść z domu i tyle przecierpiałam) postanowiłam zdecydować się na 45-minutową jazdę autobusem.
W autobusie się oczywiście nie zagrzałam. Usiadłam z dala od drzwi, ale to niewiele pomogło. Na domiar złego okazało się, że TBS zmienił w międzyczasie swoją siedzibę (a konkretniej wrócił do poprzedniej) i musiałam się dowiadywać gdzie to. [Swoją drogą napotkany na klatce schodowej Koleś był śmieszny. Ja: "Przepraszam. Tu był kiedyś TBS..."; On: "Tak, już go nie ma". No tyle to zauważyłam, dziękuję bardzo!]. Na szczęście okazało się, iż nowe lokum jest niedaleko i w niedługim czasie siedziałam sobie w CIEPŁYM gabinecie Pana Prezesa.
Pogadałam chwilkę (całkiem sporą) i nadeszła pora powrotu do domu. Temperatura była już bardziej sprzyjająca, ale i tak niezbyt ucieszył mnie fakt, że kolejna S-ka przyjedzie dopiero za 40 minut (o ile się nie spóźni oczywiście). Rozważałam zakamuflowanie się na kolejne pół godzinki w jakiejś kawiarni, ale ostatecznie postanowiłam cierpliwie poczekać na przystanku. I słusznie, bo po 10 minutkach nadjechał busik.
Dodam jeszcze, że busika prowadził Pan, który jeździł pierwszy dzień na tej trasie. Zdenerwowany był Chłopak trochę - do tego stopnia, że dojeżdżając do Sosnowca musiał sobie zapalić. Oczywiście najpierw zapytał pasażerów czy im to nie przeszkadza, ale nikt nie miał nic przeciwko - należało mu się.
A może po prostu ogrzewał sobie w ten sposób jamę ustną w te chłodne dni?
freezed by MGR Marysia